„…z Henry no Hurry staram się poprzestać na tych małych, kameralnych miejscach, bo mam możliwość nawiązania kontaktu wzrokowego z każdym, kto tam jest. Mam później możliwość napić się piwa, porozmawiać, jeżeli tylko ktoś ma taką ochotę. Nie jest tak, że znikam w garderobie dużego klubu i koniec.”
Wawrzyniec Dąbrowski spędził majówkę w mazurskiej trasie koncertowej – odwiedził Pisz, Kruklanki, Wiartel i Orzysz ze swoim jednoosobowym projektem „Henry no Hurry”. 1 maja przed koncertem zorganizowanym przez Piskie Podróże Muzyczne w pubie Biały Kot opowiedział o swojej muzyce, podejściu do sztuki, metafizycznym patrzeniu na świat i koncertach w prywatnych mieszkaniach.
Redakcja: Projekt, z którym przyjechałeś dzisiaj do Pisza – Henry no Hurry – nawiązuje do rozdwojenia jaźni między spokojnym, melancholijnym Henrym a rockowym rozrabiaką Harrym. Czy Henry i Harry to osoby, które żyją z Tobą na co dzień, czy są to wyłącznie osobowości sceniczne?
Wawrzyniec Dąbrowski: Ciekawe pytanie (śmiech). Muszę się nad tym chwilę zastanowić, bo na pewno Henry i Harry to pewien świadomie wykorzystywany zamysł artystyczny… niemniej uwypukla i przerysowuje coś, co we mnie jest i myślę, że jest w każdym człowieku. Dlatego tak bez żadnych oporów o tym opowiadam. Wydaje mi się, że my w ogóle jesteśmy złożeni z wielu takich subosobowości, które się w nas przejawiają w różnych momentach naszego życia w różny sposób. Lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy spójni wewnętrznie, że potrafimy wyznaczyć wyraźne granice tego, co określamy naszym ego. Mnie się wydaje, że to jest znacznie bardziej płynne. Tym zamysłem artystycznym chcę troszeczkę włożyć kij w mrowisko każdemu z osobna i pobudzić do zastanowienia się, czy na pewno tacy spójni jesteśmy.
R: Większość ludzi nie tworzy muzyki, by sobie z tym radzić. Myślisz, że dzięki muzyce masz łatwiej, by godzić w sobie różne natury w jednym człowieku?
WD: Myślę, że tak, muzyka jest dla mnie formą autoterapii. Z drugiej strony każdy taką formę sobie znajduje. Życie jest po części autoterapią, bo jesteśmy ciągłym procesem, ciągle się przeobrażamy, więc wszystko, co robimy dąży w dziwny i niewytłumaczalny sposób do tego, żeby nas wewnętrznie zintegrować. Dla kogoś narzędziem będzie budowanie jachtu, jeżdżenie motocyklem czy choćby filatelistyka, można to zrobić różnymi metodami.
R: Czy na Ciebie działa coś jeszcze oprócz muzyki?
WD: Życie na mnie działa. To się wydaje banalne, ale tak naprawdę sztuka jest częścią życia, częścią wielkiego procesu, który się odbywa. Uwielbiam być na łonie przyrody. To znowu brzmi kiczowato, ale las wysyła potężne częstotliwości, do których człowiek się dostraja i jest mu po prostu dobrze. Sztuka w taki fajny, przerysowany sposób o tym opowiada, więc wszelkie formy sztuki są mi bliskie. Przepraszam, nie umiem konkretnie odpowiedzieć na pytanie (śmiech).
R: Mogę tylko mieć nadzieję, że rozumiem, zobaczymy, co z tego będę miał dla siebie. Zastanawia mnie jedna rzecz. Z jednej strony mamy przyrodę, a w niej szukanie wewnętrznego spokoju, a z drugiej życie w Warszawie. Jak to się ma jedno do drugiego?
WD: Nie żyję w Warszawie już od wielu lat.
R: Ale tam się urodziłeś, prawda?
WD: Tak i to jest dla mnie jeden z większych paradoksów. Urodziłem się w Warszawie i od strony ojca jestem Warszawiakiem z dziada pradziada, ale od kiedy pamiętam, to tego miasta nie znoszę. Nie ma nic złego w Warszawie. Ja do niej nie pasuję. I kiedy tylko mogłem, to z tej Warszawy uciekłem. Nie wyobrażam sobie teraz życia w żadnym większym mieście. Oczywiście może kiedyś będę musiał, bo życie mnie przyciśnie, ale dobrze się czuję z dala od miasta. Tam się czuję po prostu bezpiecznie.
R: Można powiedzieć, że w pełni identyfikujesz się ze słowami piosenek Nocnego Supersamu? Jest tam przecież krytyka życia w dużym mieście.
WD: Nie ma pełnej identyfikacji z tymi tekstami, bo nie ja je pisałem. W Nocnym Supersamie teksty pisze Natalia Fijewska-Zdanowska. Natomiast większa niż połowiczna identyfikacja na pewno jest, a szczególnie z piosenką „Nie”, do której pewnie nawiązujesz. W niej w jaskrawej formie przejawia się pochwała slow life’u.
R: Trudniej śpiewa się czyjeś teksty? Rzeczywiście w innych projektach to ty jesteś autorem słów.
WD: Nigdy nad tym się nie zastanawiałem… Przede wszystkim inaczej. W pewien sposób inaczej się zachowuję, staję się kimś innym na scenie. Wchodzę w rolę odtwórcy czyjegoś zamysłu. Który mi się podoba! Bo gdyby mi się nie podobał, to bym w nim nie brał udziału. Natomiast kiedy śpiewam własny tekst, to czuję go w trzewiach.
R: W tekstach Nocnego Supersamu, ale i w twoich własnych, widzę trochę szukania prawdziwości. Tego właśnie szukasz w muzyce? Czy chcesz kreować nową, swoją własną rzeczywistość?
WD: Na pewno to pierwsze. Myślę, że to drugie jest schodzeniem na manowce, jeśli chodzi o każdą sztukę. Według mnie sztuka nie jest tworzeniem, a przypominaniem sobie czegoś, co zawsze było. Jest tylko opisem w aktualnym momencie historycznym tego, co od zawsze jest dane. Jak się przyjrzysz sztuce na przestrzeni stuleci, to ona ciągle mówi o tym samym w inny sposób. Łapie formy adekwatne dla danego czasu, ale opowiada ciągle o tym samym. „To” coś, pisane przez duże „T”, nie może być ubrane w słowa bezpośrednie. Jednocześnie sztuka jest językiem, który opisuje „To” w sposób bardziej precyzyjny niż wszystkie słowa poza nią.
R: Z projektem „Henry no Hurry” odwiedzasz z założenia miejsca małe i kameralne. Mówisz o takich koncertach spotkania przez duże „S”. Co one mają w sobie?
WD: To nawet nie tyle, że mają coś w sobie, tylko podoba mi się, że w ogóle do nich dochodzi. Być może są artyści, a coraz bardziej jestem przekonany do tego, że są, choć jest ich bardzo niewielu, którzy potrafią doprowadzić do spotkania przed duże „S” nawet na kilkutysięcznej sali. Ja tego jeszcze nie potrafię. Zauważyłem, że moją barierą na początku było 30 osób, teraz to jest tak 40 – 60 osób. Oczywiście to uogólnienie, bo zdarzają się przestrzenie i okoliczności, w których to może być większa liczba.
R: Były przecież festiwale…
WD: Były. Ale z Henry no Hurry staram się poprzestać na tych małych, kameralnych miejscach, bo mam możliwość nawiązania kontaktu wzrokowego z każdym, kto tam jest. Mam później możliwość napić się piwa, porozmawiać, jeżeli tylko ktoś ma taką ochotę. Nie jest tak, że znikam w garderobie dużego klubu i koniec. Co więcej, często odwiedzam miejsca, w których koncerty się nie odbywają. Nie ma w nich klubu, więc gdybym nie prowadził takiego jednoosobowego, obwoźnego zakładu koncertowego, to nigdy bym do nich nie trafił. To nie jest ściema, jak mówię na koncertach, że to tylko w połowie projekt muzyczny, a w drugiej połowie podróżniczy.
R: Czy właśnie takim miejscem był klasztor w Lubomierzu? Co prawda nie było tam koncertu, ale nagranie piosenki „Gross Iser”.
WD: Tak, jak najbardziej! Och, to jest jedno z bardziej metafizycznych miejsc, które odwiedziłem.
R: A co ksiądz na to niecenzuralne słowo, które pada w piosence? Spojrzał w ogóle na tekst, jak zapowiadała autostopowiczka? („Cause every 5 minutes in this fucking town, I’m dying of a heart attack”).
WD: Nie wiem. Wysłałem wcześniej to nagranie, nie było sprzeciwu, nie wiem, czy ksiądz je przesłuchał, czy nie, a później też nie dostałem żadnej informacji, żeby coś było nie tak. Chcę wierzyć, że to niecenzuralne słowo jest tam użyte nie na zasadzie prowokacji, czy wywołania jakiegoś zamętu, tylko adekwatnie. Gdybyśmy zamienili to słowo na lżejsze, na przykład na polskie słowo „cholera”, to sens byłby ten sam. Ale nie zmieniłem go. Powiedzieć czasem „kurwa mać” jest jak duży wykrzyknik. To część języka, która jest potrzebna. Jeżeli nie używa jej się jako przecinka, to pełni ona ważną rolę.
R: To nagranie to przypadek, prawda? Wzięło się z podwiezienia autostopowiczki, która zachwalała akustykę klasztoru.
WD: Czy to był przypadek, to jest dobre pytanie (śmiech). To było nieplanowane na pewno.
R: Cenisz sobie takie sytuacje jak ta? Takie, które prowadzą do różnych ciekawych miejsc.
WD: Bardzo! Znów nie będę precyzyjny. Im dalej w las, tym zdarzają mi się one częściej. Do tego stopnia, że powoli przestaje im się dziwić. Zauważam, że pewne rzeczy mogą odbywać się w ten sposób, że się wydarzają i właśnie wtedy należy je robić, bo widocznie tak miało być. Więc to, że spotkałem Julkę, biorąc ją na stopa i że wyniknęła taka rozmowa, a nie inna, to z jednej strony jest przypadek. Z drugiej strony, kto wie, jakie siły działają we wszechświecie.
R: Wspomniałeś w jednym z wywiadów, że lubisz książki Wiesława Myśliwskiego.
WD: Bardzo.
R: Do tej pory miałem w rękach tylko jedną książkę Myśliwskiego, właśnie ją kończę, „Traktat o łuskaniu fasoli”.
WD: Super książka.
R: Jest tam dużo sytuacji niby przypadkowych, niedokończonych, zwyczajnych, ale nie do końca…
WD: To jest realizm magiczny. Ten sam, który jest u Marqueza.
R: To właśnie lubisz w twórczości Myśliwskiego?
WD: Tak, to jest na pewno jedna z tych rzeczy. Ciężko powiedzieć, co się lubi, bo to jest po prostu zawarte w tych książkach. Ciężko to „wyłuskać”, to a propos łuskania fasoli, i nazwać. Myślę, że od dziecka widzę metafizykę wszędzie i wcale nie jest tak, że staram się widzieć. Ja nie muszę nic robić, po prostu tak mam i to opisuję. Myślę, że Wiesław Myśliwski ma dokładnie to samo. To z jednej strony wymaga pewnej pracy, żeby to ubrać w formę, ale z drugiej strony, jak to widzisz, to po prostu to widzisz.
R: No właśnie, ale Myśliwski pisze książkę raz na kilka lat, a Ty masz trochę więcej piosenek.
WD: Tak, raz na 10 lat! Wiesz… Chciałbym się z nim równać, ale czym jest 50 piosenek w porównaniu do powieści, jakie pisze Wiesław Myśliwski, w których właściwie każda strona mogłaby być tekstem mojej piosenki. Jeśli taka powieść ma 500 stron, to sam widzisz, kto tu jest bardziej płodnym autorem.
R: Chciałbym jeszcze zapytać o koncerty, jakie grałeś w mieszkaniach, bo trudno jest mi je sobie wyobrazić.
WD: Zapraszam, przyjdź.
R: Oglądałem kilka filmów. Myślę sobie, że jeszcze dom to dom, ma więcej przestrzeni, ale bycie wciśniętym gdzieś obok kanapy i telewizora w jakimś mieszkaniu…
WD: Najmniejszy koncert grałem jeszcze z moim trio Henry David’s Gun i to były chyba 24m2, a tam gramy całym zespołem, czyli jest perkusja, gitara, kontrabas, więc tak to właśnie wygląda. I dlatego te koncerty mają taki niepowtarzalny klimat. Myślę, że wszyscy czują się bardziej komfortowo, bo to jest przestrzeń domowa i nawet jeżeli nie jesteś w swoim mieszkaniu, to czujesz się lepiej niż w jakimś klubie – pieczarze. Poza tym ta impreza nie kończy się na koncercie, tylko później trwa nadal, rozmowy każdego z każdym… Teraz, w ciągu tej trasy, myślę, że połowa to były house gigi. Po prostu to lubię i proszę mojego managera, żeby tych house gigów trochę było.
R: Czyli masz managera, który popiera niekomercyjne projekty?
WD: Mój manager to nie jest jakiś facet w garniturze, który patrzy przez pryzmat pieniędzy. Bartek Borówka ma podobną wizję, robi to w dużym stopniu z poczucia misji. Tylko nie na zasadzie, że się poświęcamy. Robimy to, co czujemy, właśnie w taki sposób chcemy to realizować. I nagle się okazuje, że znajdują się ludzie, którzy chcą na takie wydarzenia przychodzić. I fajnie (śmiech).
R: Na koniec zapytam jeszcze o Mazury. Przyjeżdżasz tu nie tylko na koncerty? Zdarzają Ci się wakacje na Mazurach?
WD: Zdarzało mi się często, właściwie co roku, przyjeżdżać tu na wakacje. Przyjeżdżaliśmy na jachty ze znajomymi, to była nasza tradycja, która w pewnym momencie jakoś się skończyła. Na pewno bardziej jestem człowiekiem gór, mimo że Mazury zachwycają mnie dzikością. Sytuacja Mazur w wakacje wygląda tak, jak każdy widzi. Ludzi jest po prostu mnóstwo i są specyficzni. Ale jak tylko pojedzie się poza jeziora, jak zaczyna się jeździć po lasach, to nagle się okazuje, że tam jest naprawdę dziko, a przyroda jest prześliczna. Klimat też jest swego rodzaju górski, w cudzysłowie. To pofałdowanie terenu po lodowcach jest świetne. A że lodowce pojawiają się w tytule mojej płyty [“The Calving of Inner Glaciers’ – przyp. red.], to piękną klamrę robimy (śmiech).
R: Dokładnie tak, dziękuję ci bardzo.
WD: Dzięki.




